Dodatkowe menu
Strefa Członkowska
Statystyki
Stronę przegląda: 1 użytkownik.
Póki nie krzyczeliśmy, nikt nas nie chciał słuchać
Mamy system, który funkcjonuje „jakoś”. Trzeba w końcu dostrzec, że bez inwestycji, bez przebudowy, to „jakoś” będzie się wciąż utrzymywać – mówi Jacek Krajewski, prezes Porozumienia Zielonogórskiego.
Sylwia Szparkowska: Mija dziesięć lat odkąd powstało Porozumienie Zielonogórskie. Spodziewałam się wielkiej fety wokół organizacji, u której powstania stał bunt, a działalności towarzyszyły kontrowersje. A tu taki niepokojący spokój.
Jacek Krajewski: Minęło dziesięć lat od spotkania, które zainicjowało powstanie Porozumienia. Uzgodniliśmy wtedy, że nie zgodzimy się na proponowaną przez NFZ pracę całą dobę bez dodatkowego wynagrodzenia. Formalnie jednak organizacja została zarejestrowana później, 20 kwietnia, tak że planujemy obchody na wiosnę przyszłego roku.
Dlaczego doszło do konfliktu?
Byliśmy ofiarami centralizacji. W 2003 roku zlikwidowano kasy chorych i powołano NFZ. Już w warunkach kontraktowania na 2004 rok prezes Funduszu zaproponował lekarzom, by wzięli na siebie nocną pomoc lekarską. Wcześniej takie rozwiązanie funkcjonowało w niektórych województwach, ale w zamian tamtejsi lekarze mieli lepsze warunki finansowe. Gdy powstał NFZ, zaproponowano nam nowy obowiązek, bez poprawy warunków finansowych. Nie mogliśmy się na to zgodzić.
Nocna opieka lekarska się nie opłacała?
Liczyliśmy na wszystkie sposoby i ciągle wychodziło nam, że będziemy musieli do niej dołożyć. Wyliczenia pokazywały, że lekarzy jest zbyt mało, by sprostać zadaniom im narzuconym. Problem w tym, że wtedy jeszcze nie było zwyczaju uważnego przyglądania się kontraktom. Nie wszyscy dość uważnie je przeczytali. Potem, w miarę jak do środowiska docierało, co nam zaproponowano, coraz bardziej byliśmy przekonani, że ktoś chce nas oszukać, podsunąć byle jaki kontrakt, na dowolnych zasadach.
Czy środowisko rzeczywiście mogło wtedy na wzięciu nocnej pomocy stracić, czy chodziło tylko o pewną strategię negocjacyjną?
Jakie negocjacje – to były czasy, kiedy nikt nie chciał z nami rozmawiać. Przedstawiano nam jako wyjątkową ofertę fakt, że jedyna instytucja kontraktująca na rynku usług zdrowotnych, czyli NFZ, w ogóle chce z nami zawrzeć kontrakt na leczenie.
We wrześniu i październiku należało składać oferty na leczenie, tak jak teraz. Uzgodniliśmy z kolegami z Górnego i Dolnego Śląska, Opolszczyzny, Wielkopolski i Lubuskiego że kontraktów nie składamy. Potem dołączyło Podlasie, Świętokrzyskie i Podkarpackie. Proszę pamiętać, że to była pierwsza akcja tego typu, nie mieliśmy nie tylko formalnych struktur, ale też doświadczenia w tego typu działaniach.
Dzisiaj byłoby łatwiej?
Choć trudno w to uwierzyć, dzisiaj świadczeniodawca z płatnikiem rozmawia na nieporównanie bardziej równych zasadach. Dziesięć lat temu prezes NFZ był osobą tak ważną, że w ogóle nie widział powodu, żeby z nami rozmawiać. Dopiero gdy w październiku minął termin składania ofert, a pół Polski ofert nie złożyło, przesunął termin konkursu i zaczęły się jakiekolwiek rozmowy.
Pamiętam, że dziennikarze nie bardzo rozumieli o co w tym wszystkim chodzi. Awantura o nocną pomoc medyczną była nieczytelna, bo i tak nikt nie wierzył, że coś takiego może faktycznie działać. To po co się kłócić o coś, co nie ma znaczenia?
To była naprawdę zupełnie inna epoka. Nie było jeszcze ustawy o ratownictwie medycznym i pogotowie było rzeczywiście przychodnią na kółkach. My wtedy nie mieliśmy innego wyjścia niż argument siły, bo bez niego nikt nie traktował nas poważnie. Może i zapracowaliśmy na opinię krzykaczy. Ale bez tego nikt nas nie chciał słuchać.
Czy dobre przygotowanie prawne i finansowe miało wpływ na sukces tego protestu? Ostatecznie kontraktów w nie odpowiadającym Wam kształcie nie podpisaliście.
Ależ skąd. Naszych wyliczeń nie tylko nikt nie brał pod uwagę, ale też nikt w nie nie wierzył. O sukcesie przesądziła skala protestu: 1 stycznia rząd obudził się w kraju, w którym w województwie lubuskim zamknięte było 90% przychodni, na Dolnym Śląsku 65%. Były takie miasta jak Jastrzębie czy Wałbrzych, w których nie działała żadna przychodnia. Dopiero wtedy decydenci ocknęli się i zorientowali, że coś się dzieje. Wcześniej nie. Po prostu czekali, czy ludzie rzeczywiście odbiją się od drzwi przychodni, czy jednak się złamiemy. Dopiero gdy protest odbił się na pacjentach zmieniono warunki kontraktów i pełnienie nocnej opieki medycznej uznano za opcjonalne, a nie obowiązkowe.
Opcjonalne i na dobrych warunkach finansowych?
O nie. W praktyce obowiązek pełnienia nocnej pomocy medycznej wzięło na siebie państwo i wtedy okazało się, że brakuje 400 mln zł – właśnie te koszty próbowano na nas zrzucić. Tamten protest zmienił jednak wszystko. Jesteśmy przesiąknięci myśleniem lekarskim, ale nie można prowadzić działalności w oderwaniu od realiów ekonomicznych. Kiedy prezesem został Andrzej Sośnierz, wróciliśmy do rozmów o nocnej opiece medycznej. Wtedy już rozmowa nie była oderwana od pieniędzy. Może nie takich, jakich sobie życzyliśmy, ale nikt nie zakładał, że szczęściem lekarza powinien być kontrakt z NFZ. Tak dużym, że o wysokość kontraktu nawet nie powinien pytać.
I to się przez te dziesięć lat zmieniło? Że nie ma już dyskusji o zmianach w oderwaniu od pieniędzy, których te zmiany wymagają?
Powiem tak: jest lepiej, niż było. Płatnik przedstawiając nam do wykonania określone zadania, wskazuje także sposób ich finansowania. Rozmowy dotyczą warunków, w jakich należy wykonywać kontrakt oraz możliwości spełnienia wszystkich niezbędnych wymogów dla wykonania świadczenia. Jeśli te warunki zdaniem jednej ze stron negocjacji nie mogą być spełnione, zarysowuje się – lub nie – przestrzeń do uzyskania kompromisu. Ostatecznie umowa przyjmuje kształt wynegocjowanych zapisów. Przy obecnej szczupłości środków na finansowanie świadczeń zdrowotnych, zwłaszcza na POZ i specjalistykę, żadna ze stron nie jest w pełni zadowolona. Ale kompromis jest podstawą rozmów.
Podoba się Panu obecny kształt ochrony zdrowia?
Nie podoba mi się kierunek, w którym to wszystko się rozwija. Trudno nie zauważyć, że NFZ połowę swojego budżetu wydaje na opiekę zamkniętą. Marginalizowana jest rola długofalowego podejścia do pacjenta, przychodnia lekarza rodzinnego traktowana jest jako etap pośredni w którym trzeba tylko uzyskać skierowanie do specjalisty. Wiedza lekarza rodzinnego, który powinien rozwiązywać problemy 4 z 5 trafiających do niego pacjentów, nie jest wykorzystywana.
Cały system wymaga reformy?
Jako organizacja zajmujemy się całym systemem tylko w takim stopniu, w którym nas on dotyczy. Interesują nasz relacje POZ ze szpitalami. Dostrzegamy konieczność dofinansowania ambulatoryjnej opieki specjalistycznej, ale tym problemem zajmujemy się w mniejszym stopniu. I staramy się nagłaśniać fakt, który wydawałoby się jest oczywisty: im większe niedofinansowanie podstawowej i specjalistycznej opieki zdrowotnej, tym więcej będziemy wydawać na lecznictwo zamknięte.
Na razie mamy system, który funkcjonuje „jakoś”. Trzeba w końcu dostrzec, że bez inwestycji, bez dodatkowych środków, bez przebudowy, to „jakoś” będzie się wciąż utrzymywać. Efektem niedofinansowania jest brak rozwoju, brak inwestycji w kadry, brak planowania.
Wciąż poważne dyskusje przed nami. Da się je prowadzić z obecną prezes NFZ?
Jesteśmy w stałym kontakcie z panią prezes. Przynajmniej raz na kilka tygodni spotykamy się z przedstawicielami płatnika. To już jednak nie jest ten NFZ, co kiedyś. Stracił funkcję kreacji systemu. Teraz naszym głównym partnerem do rozmów o systemie są politycy.
Dlatego weszliście w politykę? Jak Pan dziś ocenia poparcie udzielone przez Platformie Obywatelskiej w poprzednich wyborach?
To był błąd. Nie mieliśmy doświadczenia, uwierzyliśmy politykom. Wydawało nam się, że będąc bliżej ośrodka władzy, będziemy mieli też większy wpływ na kształt systemu. Mieliśmy nadzieję, że jeśli wprowadzimy kogoś do polityki wykonawczej, będziemy mogli realizować swoją wizję. Nic bardziej błędnego. Nie mieliśmy wpływu na nic.
Lider Waszej organizacji, Marek Twardowski, objął przecież funkcję wiceministra?
To było wykrwawienie się. Marek był jedną z czołowych postaci Porozumienia Zielonogórskiego. Z polityki odszedł, gdy okazało się, że nie ma wpływu na to, co się dzieje.
Odszedł, bo premier uznał, że bardziej reprezentuje organizację, która z rządem negocjuje, niż rząd. Ostatecznie stanowisko stracił za to samo, za co wcześniej je dostał – za bycie kluczową postacią w PZ.
Od pewnego czasu polityka wygląda inaczej, niż byliśmy przyzwyczajeni. Kiedyś boje toczyły się o kształt umów, słowa traktowano poważnie. Dzisiaj padają deklaracje, przedstawiane są dokumenty a potem nikt, ale to nikt nie zwraca na nie najmniejszej uwagi. Okazało się, że naszą umowę z rządem można między bajki włożyć, już nawet naszych opinii nikt nie słuchał. Wtedy zerwaliśmy umowę, a Marek odszedł z rządu.
To wszystko brzmi...
... brzmi naiwnie, ale myśmy wierzyli, że politykom zależy na tym, by reformować ochronę zdrowia, a przy takiej reformie głosu środowiska ignorować nie należy. Dopiero później zorientowaliśmy się, dlaczego deklaracje nam składane nie muszą być dotrzymywane.
Dlaczego?
Bo zdrowie jest tematem niszowym. Dopóki nie staje się zarzewiem konfliktu, nikt się nim nie interesuje. Gdy konflikt jest ostry, padają pytania: „dlaczego wcześniej nie mówiliście”. A my mówimy, tylko nikt nie chce słuchać.
Rozmawiała Sylwia Szparkowska
tel. (18) 33 72 527